Jeszcze festiwal czy już jarmark? Wrażenia z Jarocina 2015.

Całe mnóstwo kultowych płyt - do odsłuchania w całości!
Podczas swoich muzycznych podróży odwiedziłam już różne festiwale, nie zawsze korelujące z moimi zainteresowaniami, często line-up wypełniały nieznane mi zespoły, zazwyczaj jednak wracałam do domu pełna pozytywnych wrażeń i osłuchana z nową muzyką. Są festiwale, na które wracam co roku, są też takie, które miały tylko jedną edycję i niestety próżno wyczekiwać kolejnych. Są też imprezy kultowe, na których być wręcz wypada, choć raz. Nawet, jeśli dzisiaj ich kształ znacząco odbiega od legendy, którą żyjemy, zanim znajdziemy się na miejscu. Jednym z takich absolutnych "must see" był dla mnie Jarocin. Dla pokoleń sprawa kultowa, kojarząca się nierozerwalnie z polskim rockiem i punkiem lat osiemdziesiątych. Ale nie tylko. Jarocin to symbol, zwany "wentylem bezpieczeństwa" nietypowy twór, który jakimś cudem funkcjonował w pełnym absurdów świecie schyłku PRL-u. Ta niezwykła historia skłoniła mnie do zgłębienia tematu bardzo mocno, choć nigdy w Jarocinie nie byłam. Nie czułam potrzeby, skoro i tak ten Jarocin, który najbardziej mnie fascynował, przeszedł już do historii. Obecnie to właściwie festiwal jak każdy inny, tylko tyle, że odbywa się w tym samym mieście co impreza sprzed trzydziestu lat.
Ostatecznie jednak, kiedy już tytuł magistra miałam na papierze, a obroniona praca traktowała właśnie o wielkopolskim festiwalu, myśl o zobaczeniu na własne oczy jak to teraz wygląda, zaczęła być coraz bardziej natarczywa. W końcu, po dwóch latach, wyprawa do Jarocina doszła do skutku. I nie, nie ciekawiły mnie koncerty (chociaż kilka kusiło, ale nie na tyle, żeby wydać lekką ręką 190 złotych na karnet). Chciałam zobaczyć miasto. Poczuć klimat. Wreszcie zwiedzić Spichlerz Polskiego Rocka, otwarty zaledwie rok wcześniej. Jakimś cudem przeczuwałam, że właśnie tam przede wszystkim unosi się dzisiaj duch dawnego Jarocina.
Zacznę od Spichlerza, bo właściwie było to pierwsze miejsce, do którego zajrzałam po przyjeździe do miasta. Pierwsze wrażenie - rewelacja! Na parterze, w chłodzie, znajdują się liczne stoliki i ławy wykonane z palet, gdzie strudzeni droga autostopowicze znaleźli upragnione płyny i ukojenie dla spalonych słońcem ciał. Rozpoczynało się właśnie spotkanie z dr. Bogusławem Traczem na temat publikacji Hippiesi, kudłacze, chwasty. Hipisi w Polsce w latach 1967-1975. Spotkań i wydarzeń w Spichlerzu w czasie trwania festiwalu było zresztą więcej - rozmowy z autorami (i bohaterami) promujące nowe wydawnictwa, koncerty, pokazy teledysków, warsztaty i wernisaże. Poza tym we wnętrzach przytulnej knajpki spotkać można było znane postaci polskiej sceny muzycznej, ale również tak znakomitych autorów, jak choćby Leszek Gnoiński, który spędził w Jarocinie chyba cały weekend.
Znaczki domowej roboty i czapka Budzego
Spichlerz to jednak nie tylko bar i świetne miejsce koncertowe, ale również, a może przede wszystkim, muzeum poświęcone polskiej muzyce rockowej, głównie rzecz jasna festiwalowi w Jarocinie. Na dwóch kondygnacjach znajdziemy bogatą ekspozycję prezentującą różnorodność polskiego rocka, poświęcone wybitnym zespołom (i osobistościom) sekcje pełne są muzyki, której słuchać można na rozmaite sposoby. Każdy kąt wypełnia muzyka, żaden fragment przestrzeni nie został zmarnowany. Nie zabrakło niezbędnych w muzeum eksponatow w postaci znanych atrybutów ludzi polskiej sceny muzycznej - zobaczyć można slynną czapkę Tomasza "Budzego" Budzyńskiego (pytanie, czy to TA czapka? podobno pierwowzór zaginął?), glany Renaty Przemyk, czy koszulkę wykonaną przez Roberta Brylewskiego. Na drugim piętrze zawisła także tablica z dworca w Jarocinie, która jeszcze do niedawna witała przybyłych pociągiem festiwalowiczów. 
Wizyta w Spichlerzu Polskiego Rocka to na pewno znakomita lekcja historii o polskiej muzyce rockowej, sposobność, by lepiej zrozumieć i poznać jej specyfikę. Jednocześnie muzeum skonstruowane jest według współczesnych standardów, dalekie jest od typowo "gablotkowego" systemu wystaw. Zapewniam, że zwiedzający w każdym wieku znajdą tu coś dla siebie. Jeśli jeszcze nie byliście w Spichlerzu, koniecznie odwiedźcie to miejsce!
No dobrze, było słodko, to teraz łyżka dziegciu. Kochani, jeśli naiwnie wierzyliście w to, że pojedziecie sobie do Jarocina i przeżyjecie najprawdziszy "punkowy" festiwal (chociaż jak słusznie zauważył Leszek Gnoiński, Jarocin nigdy festiwalem punkowym nie był...), to muszę Was rozczarować. Jeśli szukacie punkowego festiwalu, jedźcie na Rock na Bagnie. To, czym Jarocin jest w tej chwili, to... Festiwal jak każdy inny. Nic ponad to. Naprawdę poza marką, jaką daje nazwa miasta, nie ma tu nic szczególnego. Line-up każe się zastanawiać, czy organizatorzy mają jakąś spójną wizję imprezy i wiedzą, w jaką stronę zmierzają, co chcą osiągnąć. Czy firmują się nazwą Jarocin jedynie z czystego wyrachowania, czy może  mają jakiś pomysł na to, aby obecny kształt festiwalu miał JAKIKOLWIEK związek z dawnym Jarocinem, Ja odniosłam takie wrażenie. Zwłaszcza, że amfiteatr, gdzie nigdyś odbywały się koncerty, dziś zarasta trawą, jest pusty, podczas, gdy wokół pola koncertowego odpust trwa w najlepsze. Kolorowe karuzele, diabelskie młyny, atrakcje dla całej rodziny, myślę, że i wata cukrowa by się znalazła i wszystko inne, typowe dla wesołego miasteczka również. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, potężna wioska piwna, a tuż obok ogrodzenie obciągnięte czarną folią i wielka scena w szczerym polu. Zero klimatu, chciałoby się powiedzieć po młodzieżowemu i chyba nie ma w tym wielkiej przesady. 

Odpust czy festiwal muzyczny? 
Amfiteatr w Jarocinie... Smutny widok. 
Śmiało mogę podsumować wyjazd do Jarocina w ten sposób: doskonała wyprawa! Nigdy nie zapomnę podróży autostopem do kolebki polskich festiwali rockowych, bo to przecież między innymi tutaj Jurek Owsiak kształtował swoją wizję polskiego Woodstocku. 
To tutaj rodziły się legendy polskiej sceny, tutaj debiutowali wielcy dzisiaj wykonawcy, to tutaj zagrano setki koncertów, które po latach mogą wspominać z sentymentem obecni wówczas pod sceną. To właśnie Jarocin a nie żaden Kołobrzeg czy Opole, był miejscem, gdzie biło serce polskiej kultury, która zostawiła po sobie wyrazisty ślad. To tutaj warto, aby odbywał się wspaniały festiwal, który łączyłby stare i nowe, w przemyślany i rozsądny sposób. Bez skoku na kasę i grania legendą w imię zysku. Dla zysku, jak śpiewał Dezerter, ludzie giną i toczą się wojny... Nie chciałabym, aby coś tak wspaniałego jak festiwal muzyczny, bylo areną wojenną i konfliktowało ludzi. Zobaczymy, co przyniesie kolejna edycja. Może tym razem skuszę się na weekend w tym uroczym mieście? ;)

Komentarze